niedziela, 3 kwietnia 2016

BARCELONA cz.II- MAGICZNA CYGANERIA



Skoro już zbliżyliśmy się do dzielnicy gotyckiej, nie mogliśmy sobie odmówić leniwego spaceru w bajkowej scenerii. Ten teatralny wręcz labirynt zaułków i wąskich uliczek jest jednym z moich ulubionych miejsc w Barcelonie i chociaż teoretycznie podczas każdego pobytu bywam tu wielokrotnie to i tak wyjście z niego jest zawsze wielką niewiadomą gdyż w zależności od pory dnia wygląda zupełnie inaczej. Oprócz szeregu bardzo ciekawych małych sklepików, w których można kupić ubrania jak z czasów "Titanica" (ceny zaczynają się od kwot trzycyfrowych) co chwilę można się natknąć na punkty gastro, w których chyba każdy znajdzie coś dla siebie-od szklaneczki zimnego piwa czy sangrii czy tapas za grosze po wyszukane dania w wystylizowanych restauracjach ze ściśle określonym dress codem.







Dla mnie najpiękniejszą, najbardziej tajemniczą i mroczną częścią Barii Gotic jest ta od Katedry Św.Eulalii w stronę morza. Bez obaw można tam wrzucić mapę do torby i po prostu pozwolić sobie na totalne zagubienie, dać się ponieść nurtowi ciekawości.

My tym razem mieliśmy jasno wyznaczony cel- restauracja Els 4 Gats  mieszcząca się przy C/Montsió 3 czyli niedaleko od Placu Katalońskiego pomiędzy Ramblą a Via Laietana.  Nie mieliśmy w planach kilkudaniowego posiłku a jedynie deser, na który ostrzyłam sobie zęby już od jakiegoś czasu, ale o tym za chwilę. 4 Koty to kawał niezłej historii i przykład na to, że fortuna kołem się toczy.
Wszystko zaczęło się pod koniec XIX wieku w Paryżu. Pere Romeu- lalkarz, malarz amator a później promotor kultury katalońskiej,  pracujący w owym czasie jako kelner i animator w kabarecie Le Chat Noir (w Paryżu) uwiedziony atmosferą tam panującą wpadł na pomysł aby przenieść klimat tego miejsca do Barcelony. Jak postanowił tak zrobił i 12 czerwca 1897 otworzył swoją wymarzoną restaurację. Wspierało go finansowo dwóch przyjaciół-Santiago Rusiñol i Ramon Casas- malarze moderniści. Na jej siedzibę wybrał miejsce nie byle jakie. Była to Casa Marti- autorem był 28-letni architekt Josep Puig i Cadafalch. Budynek do dziś robi wrażenie- zdobią go poza piękną fasadą z czerwonej cegły częściowo witrażowe wielkie okna, wspaniałe rzeźby autorstwa Eusebi Arnau oraz metalowe dekory Manuela Ballarin.








Pere Romeu miał swoją wizję tego miejsca-nie chodziło tylko o strawę i muzykę na żywo, chciał też nakarmić duszę swojej klienteli więc często przysiadał się do gości tocząc długie dysputy o tym jak zbawić świat. Był idealistą a jak wiadomo w biznesie nie ma sentymentów. Przez pierwsze sześć lat lista gości nieprzerwanie rosła, do stałych bywalców należeli Gaudi, Adolf Mas, Ricard Canals, Isaac Albeniz, Enric Granados, Lluis Millet, Ricard Opisso czy Pablo Picasso, który w 1899 namalował rysunek, który ozdobił kartę menu. Nawiasem mówiąc miał tam też swoją pierwszą wystawę. Oprócz tego w restauracji regularnie odbywały się przedstawienia teatru cieni czy teatru lalek. Oczywiście goście, jeśli akurat nie byli przy kasie, nie musieli płacić lub płacili tylko nieznaczną część należności- zwłaszcza jeśli byli stałymi klientami lokalu. Jak potoczyły się dalsze losy Pere Marzyciela nie trudno zgadnąć. W 1903 roku na skutek coraz większych długów musiał zamknąć lokal -oczywiście ku szczeremu zdumieniu wszystkich  barcelończyków. Sam zmarł, również w biedzie- pięć lat później.
Lokal natomiast przekształcił się w siedzibę artystów de Sant Lluc i był nią aż do roku 1936 kiedy to hiszpańska wojna domowa zmieniła wszystko.
Musiało minąć wiele lat aby 4 Koty wydobyły się z letargu a wszystko to za sprawą trójki speców od gastronomii-Pere Moto, Ricard Alsina i Ana Verdaguer,  którzy w latach 70-tych zjednoczyli swoje siły i na nowo otworzyli drzwi tej restauracji. Tyle tytułem wstępu i historii.
Jest to tak klimatyczne miejsce, że nawet bez jedzenia deseru czy normalnego posiłku warto tu zajrzeć. Ściany są ozdobione rysunkami poprzednich właścicieli i gości, znajdziemy tam też sporo zdjęć i ciekawych dekoracji, wystrój praktycznie jest taki sam ja ponad 100 lat temu.











Na koniec słów kilka o celu naszej wizyty. Oczywiście oprócz osławionej chocolate con churros, która tu smakowała nam najbardziej ze wszystkich jakie dotąd piliśmy (do pitnej czekolady na spodeczku dostaliśmy saszetkę z cukrem....) a churrosy chrupały radośnie przy każdym kęsie, zamówiliśmy zupę z białej czekolady (sopa de chocolate blanco). Jak wspomniałam wcześniej wiedziałam, że tam ją zamówię, bo wcześniej gruntownie przejrzałam menu i od razu wpadła mi w oko.Nigdy wcześniej czegoś takiego nie jadłam i choć nazwa brzmiała jednoznacznie to zupa w Els 4 Gats miała konsystencję lekkiego i delikatnego kremu-coś pomiędzy panacottą a creme brulee,  bez natarczywej słodkości białej czekolady...Po prostu poezja. Wierzch posypany był drobinkami strzelającej pod językiem czekolady a także malutkimi kawałeczkami mango oraz truskawek.






Oczywiście natychmiast zapragnęłam poznać recepturę tego nieziemskiego deseru, ale niestety kierownik sali czerwieniąc się lekko i pokazując pożółkłe od tytoniu zęby odmówił tłumacząc, że to sekretna receptura szefa kuchni.
No ale nie ze mną te numery, wystarczyły dwie próby po powrocie do domu aby uzyskać pożądany efekt. Zainteresowanych odsyłam oczywiście na mojego kulinarnego bloga.
Po słodkiej przerwie kontynuowaliśmy nasz spacer po barcelońskich zakamarkach kierując się w stronę Barcelonety

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Comments System

Disqus Shortname

Copyright © 2016 World on the plate , Blogger